Kilimandżaro – opis wędrówki na szczyt


Na szczyt Kilimandżaro (5 895 m n.p.m.) w Afryce prowadzi kilka tras. Oto 7-dniowy szlak Mechame, który wiedzie przez różnorodne strefy przyrodnicze i pozwala na stopniową aklimatyzację.

Dach Afryki zdobyłam w sierpniu 2018 r. Wiele osób wciąż pyta mnie o tę afrykańską przygodę. Kusi sportowe wyzwanie, jakim jest wejście na prawie sześć tysięcy metrów. Na moim blogu w Salonie24 opisałam nasz atak szczytowy. Było trudno i to wydało mi się najciekawsze z całej wyprawy.

Ale wejście na Kilimandżaro to nie tylko ten ostatni, trudny etap. To również kilkudniowa wędrówka, która sama w sobie jest bardzo ciekawa i daje ogromną satysfakcję.

Wybraliśmy szlak Mechame. Trasa jest warta polecenia. Oto opis, dzień po dniu. Mam nadzieję, że zainteresowanym osobom ułatwi zaplanowanie wyprawy.

Kilimandżaro, dzień 1: Brama Mechame (1 830 m n.p.m.) – obóz Mechame (3 000 m n.p.m.)

Nocowaliśmy w hotelu Keys Lodge w Moshi. Po śniadaniu spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem Michaelem i resztą ekipy. Samochodem dojechaliśmy do bramy parku (Kilimandżaro znajduje się na terenie parku narodowego). Podróż trwała ok. 45 minut. Tam czekaliśmy co najmniej półtorej godziny, aż nasz przewodnik załatwi wszystkie formalności i zorganizuje pracę naszej ekipy tragarzy. Naszej trójce towarzyszyło… 11 osób plus dwóch przewodników. Może się wydawać, że to duża przesada, ale sprawa wygląda inaczej, gdy się weźmie pod uwagę ilość bagażu (namioty, jedzenie, śpiwory, materace etc.) i limit 20 kg, które każdy tragarz może dźwigać na górę.

Brama parku Mechame znajduje się na wysokości 1 830 metrów. Tego dnia mieliśmy do przejścia 12 km. Zajęło nam to około 4 godzin. Każde z nas miało swój plecak podręczny z wodą i ubraniem przeciwdeszczowym. Od początku wędrówki słyszeliśmy od przewodników i mijających nas tragarzy „pole-pole”, co  języku suahili znaczy „powoli”. Jest to podstawowa zasada wspinaczki na Kilimandżaro. Tylko idąc powoli i równym tempem zachowasz siły na całą wędrówkę.

Trasa Mechame prowadzi przez las tropikalny, piękny, jak z baśni. Drzewa są porośnięte mchem, który zwisa z konarów. Rosną wielkie, drzewiaste paprocie. Mały kwiatek „Elephant flower” ma trąbkę podobną do trąby słonia i rośnie tylko tam, na Kilimandżaro. W koronach drzew widzieliśmy nietypowe małpy – z długim, biało-czarnym futrem. Tego dnia szliśmy w przyjemnym cieniu.

Pod koniec zaczął padać deszcz. Do obozu doszliśmy w strugach deszczu. Namioty już były rozstawione, a nasze bagaże czekały w środku. Mieliśmy do dyspozycji też namiot-jadalnię, w którym był stół przykryty obrusem i trzy krzesła. Czekała na nas też gorąca woda w misce do mycia, ciepłe napoje i… popcorn. O 18.00 dostaliśmy ciepłą kolację. Smażoną rybę, dużo warzyw,  a na deser – owoce.

W obozie Mechame były dziesiątki namiotów. Większość z nich to były namioty ekip towarzyszących turystom. Tragarze, przewodnicy, kucharze. Było kolorowo, gwarno i miło. Po zmroku dość szybko zrobiło się cicho.

Kilimandżaro, dzień 2: Obóz Mechame – obóz Shira (3 840 m n.p.m.)

– Morning, wake up, hot water for wash –John, jeden z naszych tragarzy pełniący także rolę „waitera”, obudził nas punktualnie o siódmej. Na śniadanie dostaliśmy omlety, naleśniki, chleb, dżemy, owoce, kawę. Pół godziny później ruszyliśmy w drogę. Tragarze zwinęli nasz obóz i pomknęli z bagażami w górę. My poszliśmy naszym bardzo niespiesznym, równym krokiem. „Pole, pole”. Czterdzieści dziewięć kroków na minutę.

Pierwsze 2,5 godziny wędrówki tego dnia to było wspinanie się po kamieniach, stopniach, dość wyczerpujące. Potem szliśmy przez płaskowyż, wśród roślinności wysokogórskiej. Szarotki, osty i inne rośliny dające radę w tym trudnym klimacie. Do obozu doszliśmy około trzynastej, dość zmęczeni. Zaraz dostaliśmy ciepły lunch. Tego dnia przeszliśmy ok. 5 km.

Po obiedzie i odpoczynku poszliśmy z przewodnikiem na skały położone niedaleko obozu, ale 100 m wyżej. Spędziliśmy na nich pół godziny. Celem była aklimatyzacja. Zmiana wysokości z wyższej na niższą jest dobrym sposobem na uniknięcie choroby wysokościowej.

Wieczorem obserwowaliśmy w obozie spektakularny zachód słońca. Każdy, kto był tak wysoko w górach, wie o czym piszę. Chmury przesuwały się szybko na naszej wysokości, nad sąsiednimi strzelistymi wierzchołkami. Ciemne poszarpane skały na tle poświaty zachodzącego słońca.

Noc w obozie Shira była wyjątkowo chłodna. Z tego powodu długo nie mogliśmy zasnąć.

Kilimandżaro, dzień 3: Obóz Shira – obóz Barranco (3 986 m n.p.m.)

Obudziliśmy się o 6.00. Było tak zimno, że z trudem wygrzebaliśmy się ze śpiworów, w których spaliśmy ubrani ciepło od stóp do głów – w dresach, polarach, kominiarkach, rękawiczkach, z kapturami zaciągniętymi wokół głowy. Ziemię pokrywał szron. Wyzwaniem było przejście kilkudziesięciu metrów do toalety.

Ale gdy o 7.30 usiedliśmy do śniadania, zza góry wyszło słońce i natychmiast zrobiło się przyjemnie ciepło.

Wyruszyliśmy o 8.30. Na początku co chwilę się zatrzymywaliśmy. A to ktoś musiał coś z siebie zdjąć, albo założyć, albo schować do plecaka. Poranny rozruch był długi i wymagał cierpliwości od wszystkich uczestników wyprawy.

Trzeciego dnia droga miała być – według opisów – mniej wymagająca niż poprzedniego. Mieliśmy do pokonania 10 km. Było jednak ciężko. Cały czas szliśmy pod górę i wiał przejmujący, zimny wiatr. Szliśmy przez kamienistą pustynię, pełną żwiru i piachu. Spod butów unosił się kurz, który mieliśmy dosłownie wszędzie – w oczach, nosach, ustach, ubraniu. Krajobraz wokół był niezwykły – szliśmy przez wulkaniczne skały, doliny, a surowa ziemia była pozbawiona kolorów, poza swoim naturalnym, ciemnobrązowym. Nad nami górował dumny, pokryty śniegiem, błyszczący w słońcu szczyt Kilimandżaro.

Zmierzaliśmy do obozu o nazwie Wieża Lawy położonego na 4 627 m n.p.m. Mieliśmy tam przerwę na lunch, który nieśliśmy ze sobą. Wiatr był tak silny, że z trudem mogliśmy się utrzymać na nogach. Oblepiały nas tumany kurzu.

W obozie nie było szansy na odpoczynek. Znaleźliśmy miejsce nieco dalej, w skalnych wnękach poniżej obozowiska. Po posiłku wyruszyliśmy w dalszą drogę, w dół, do obozowiska Barranco położonego na wysokości 3 986 m n.p.m. Prowadzi do niego przepiękna trasa przez dolinę porośnięta gęstą roślinnością, a miejscami nawet trawą. To dzięki wodzie spływającej z topniejącego lodowca. Jakże inny krajobraz od tego, który towarzyszył nam przed lunchem.

Szliśmy wśród egzotycznych drzewiastych starców, czyli sukulentów w formie drzew (Senecio kilimanjari). Ich pnie są otulone naturalną bawełną, chroniącą je przed nocnymi przymrozkami.

Po dwóch godzinach doszliśmy do obozu. Dziesiątki kolorowych namiotów, radosny gwar i uśmiechnięte twarze tragarzy cieszących się z wolnego popołudnia i wieczoru. Nasze namioty były już przygotowane. Materace, namioty i wszystkie nasze rzeczy były pokryte warstwą kurzu, który od tej pory towarzyszył nam już cały czas do końca wyprawy.

Poczuliśmy, że twarze mamy spalone słońcem, a usta spierzchnięte od zimnego, ostrego wiatru – mimo zastosowania kremów z wysokim filtrem, okularów przeciwsłonecznych, czapek, bandan i szalików. Słońce w górach jest wyjątkowo silne, a oparzenia mogą mocno uprzykrzyć wędrówkę.

Kilimandżaro, dzień 4: Obóz Barranco – obóz Karanga (4 000 m n.p.m.)

Czwartego dnia szliśmy pięć godzin, z czego połowę mocno pod górę. Musieliśmy się wspinać. Ścieżka była tak wąska, że robił się korek – zator z tragarzy i turystów. Momentami było niebezpiecznie, gdy tragarze, chcąc przyspieszyć drogę, wspinali się z ciężkimi workami na plecach na skały, z których mogli łatwo spaść.

Było ciepło, słonecznie i bezwietrznie. Bardzo przyjemnie w porównaniu z poprzednim dniem.

Dotarliśmy na szczyt góry Barranco na 4 200 m n.p.m. Przepiękne miejsce, płaskie. Z jednej strony przytulone do Kilimandżaro, z drugiej – widok na zielone doliny, a w oddali na górę Meru (4 562 m n.p.m.) – drugi szczyt w Tanzanii wart zdobycia.

Po odpoczynku ruszyliśmy w dalszą drogę, do obozu Karanga położonego na 4 000 m n.p.m. Szliśmy przez dolinę, więc najpierw zeszliśmy ostro w dół, a na koniec musieliśmy się znowu wspinać.

Z pamiętnika wyprawy: „Wszyscy jesteśmy w dobrej formie fizycznej, ale dokucza nam katar, spierzchnięte, popękane usta i bardzo przesuszona skóra twarzy. Poza tym nie mamy ani problemów ze spaniem, ani kłopotów żołądkowych, mimo że pijemy wodę ze strumienia, oczywiście przegotowaną, no i żywimy się tym, co przygotuje dla nas kucharz. Życie uprzykrza jedynie uboczny skutek stosowania Diuramidu (leku na chorobę wysokościową, który bierzemy profilaktycznie), czyli jego moczopędne działanie”.

Kilimandżaro, dzień 5: Obóz Karanga – obóz Barafu (4 662 m n.p.m.)

Noc była bardzo zimna. Wiatr zerwał naszą jadalnię. Słyszałam fruwające garnki i metalowe części. O szóstej rano było jeszcze zupełnie ciemno. Tragarze zebrali się na konsylium i głośno dyskutując, ustawili namiot na nowo. Do śniadania usiedliśmy na zamarzniętych krzesłach.

Wyruszyliśmy jak co dzień, czyli o 8.30. Szliśmy cały czas pod górę przez skalisty, pustynny krajobraz, który co chwilę zmieniały chmury przesuwające się na naszej wysokości. Zrobienie zdjęcia było trudne. Zanim wyjęłam z kieszeni aparat, krajobraz był już zupełnie inny.

Po trzech-czterech godzinach dotarliśmy do obozu Barafu, 4 662 m n.p.m. Tragarze rozstawili namioty na zboczu góry, na skałach, z widokiem na poszarpany szczyt Mawenzi (5 150 m n.p.m.).

Stąd w nocy wyruszymy na szczyt Kilimandżaro.

Z pamiętnika wyprawy: „Boli mnie głowa, czuję tlący się, głęboki, migrenowy ból. Pomaga dopiero druga tabletka. Wygrzewamy się w słońcu, które dodaje nam energii i wprawia w dobry nastrój, podziwiamy widoki, myślimy o czekającym nas ostatnim, najważniejszym etapie wyprawy.

Wieczorem jest bardzo zimno i wieje silny wiatr. Szarpie namiotami. Leżąc w śpiworze uświadamiam sobie, że boli mnie gardło. Denerwuję się, że wszystkie ciepłe ubrania, które mam, są niewystarczające na tę trudną pogodę.”

Dzień 6: Obóz Barafu – wierzchołek Uhuru (5 985 m n.p.m.)

Szósty dzień był bardzo długi. Rozpoczął się poprzedniego dnia o dwudziestej trzeciej – śniadaniem. Z emocji nic nie zjadłam, wypiłam tylko pół kubka ciepłego kakao. Do bukłaków z wodą nasypałam po saszetce Orsalitu, który podobno zapobiega zamarzaniu wody. Spakowaliśmy termosy z gorącą herbatą i po kilka batonów energetycznych, które mieliśmy jeszcze z Polski.

Przed namiotem czekali na nas nasi dwaj przewodnicy – Michael i Peter – i jeden z tragarzy. Nasza trójka i ich trzech. Przewodnik zapowiedział: – Idziemy bardzo powoli, jednym tempem. Starajmy się nie zatrzymywać, żeby nie tracić ciepła.

W ciemnościach szliśmy do głównego szlaku – między skałami, namiotami, oświetlając drogę czołówkami. Przed nami były tam już inne grupy, widziałam tylko światła ich latarek. Do „wężyka” co chwilę dołączała nowa grupa, aż w końcu szliśmy jeden za drugim.

Otaczały nas zupełne ciemności. I całkowita cisza. Sceneria niemal filmowa. Nad nami rozgwieżdżone niebo i kawałek księżyca, przed nami i w tyle sznur ludzi ze światełkami na głowach. Droga wiodła dość ostro w górę. Mimo tłumu – cisza.

Było bardzo zimno i wiał silny, boczny wiatr.

Po godzinie okazało się, że nieosłonięte rurki bukłaków są niedrożne – znajdująca się w nich woda zamarzła. Batony w kieszeniach kurtki były twarde jak kamień. Nie do ugryzienia.

Szliśmy miarowym, bardzo wolnym krokiem. Czasem ktoś nas wyprzedzał, czasem to my musieliśmy wyminąć kolejkę. Tworzyły się zatory, a czekanie na mrozie i wietrze potwornie nas wychładzało.

Czułam, że słabnę – z powodu braku tchu, braku wody, energii, potrzeby snu. Po trzech godzinach marszu mój organizm zaczął wysyłać sygnały, że nie jest dobrze. Byliśmy na wysokości ponad 5 tysięcy metrów. Było mi bardzo zimno. Kręciło mi się w głowie. Miałam wrażenie, że idąc, przysypiam. Nie czułam palców prawej stopy. Starałam się je rozruszać, ale to nie pomagało.

Poprosiłam o przystanek. Łyk gorącej herbaty i batony, które na szczęście odmarzły w kieszeni spodni, dodały mi trochę energii. Założyłam dodatkowe skarpety.

Po chwili jednak było mi znów bardzo zimno. Przeszkadzało zbyt wolne tempo marszu grup idących przed nami. W dziesięcioosobowej grupie tylko jedna-dwie osoby idące tuż za przewodnikiem były w stanie zachować jego tempo marszu. Pozostali co chwilę się zatrzymywali, a my za nimi, siłą rzeczy, również.

Nasz przewodnik Michael dał mi dodatkową kurtkę, którą miał w plecaku. Potem dodatkowe rękawiczki. Byłam zbyt zmarznięta, aby je samodzielnie założyć. Kilka razy moi towarzysze wspinaczki rozmasowywali mi zamarzającą stopę.

W pewnej chwili wiedziałam, że ta wyprawa może się dla mnie źle skończyć. Byłam bezsilna wobec mrozu. Zobaczyłam fatamorganę – drewniane ściany, drewniany mostek na linach. Pamiętam strukturę desek, z których były zrobione. Ciepłe, solidne drewno. Grube liny.

Przed szóstą rano doszliśmy do ważnego miejsca – Stella Point (5735 m n.p.m.). Tam kończy się strome zbocze. Nad nami na ciemnym niebie wisiał ogromny księżyc, świeciły gwiazdy, a horyzont rozświetlała cienka, czerwona linia. Miałam wrażenie, że oglądam świat z kosmosu.

Stella Point to brzeg krateru. Dalej jest już płasko. Była radość ze zdobycia tego miejsca, ale też strach, bo nie czułam połowy prawej stopy. Miałam wrażenie, że w bucie mam kamienie. Stopa była jak nie moja.

Wypiliśmy po łyku herbaty i ruszyliśmy w dalszą drogę. Szczyt widzieliśmy na wyciągnięcie ręki, ale szliśmy do niego prawie godzinę. W górach nic nie jest blisko, ani szybko. Szliśmy po zmarzniętym lodzie, bardzo wąską ścieżką, jeden za drugim.

Gdy dotarliśmy do szczytu Uhuru, najwyższego punktu na Kilimandżaro, słońce było już wysoko. Moja stopa na szczęście odmarzła. Musieliśmy poczekać w kolejce, aby zrobić pamiątkowe zdjęcie pod tablicą z napisem „Kilimanjaro”.

Wracając z wierzchołka czuliśmy ulgę i radość, choć byliśmy potwornie zmęczeni. Dopiero wtedy rozejrzeliśmy się i byliśmy w stanie podziwiać otoczenie. Mijaliśmy turystów, którzy dopiero zmierzali na szczyt. Skupione twarze, zmęczenie, wzrok skierowany w dół, pod nogi. Byli tuż przed osiągnięciem celu, jeszcze nie czuli satysfakcji, tylko ogromne zmęczenie.

Zdobycie szczytu to część sukcesu. Teraz trzeba jeszcze z niego zejść. Najpierw do obozu Barafu, ponad 1200 m niżej. Schodzimy szlakiem Mweka, który okazuje się nie mniejszym wyzwaniem niż nocne wchodzenie pod górę. Przewodnik gna jak szalony, a ja za nim po prostu nie nadążam. Duże nachylenie, spod nóg osuwa się żwir i liczne kamienie. Nogi zapadają się po kolana w wulkanicznym piachu. Po raz pierwszy podczas całej wyprawy wyciągam kije trekkingowe. Opieram się na nich, odciążam kolana, zabezpieczam się przed osunięciem.  Powrót do obozu zajął nam trzy-cztery godziny.

W obozie nasza ekipa wita nas oklaskami. I pożywnym sokiem z mango, który nieśli dla nas właśnie na tę chwilę. Dwie godziny odpoczynku, posiłek i ruszamy w dalszą drogę. Musimy dojść do obozu Mweka na wysokości 3 100 m. Dotarliśmy tam ok. 17.30. Czułam się fatalnie. Po wielogodzinnym marszu, najpierw w górę, potem w dół, bardzo bolały mnie nogi. Czułam, że jestem chora. W obozie od razu weszłam do śpiwora i zasnęłam.

Dzień 7: Obóz Mweka – brama Mechame

Ostatni dzień już z samego rana przyniósł same przyjemności. Po wcześniejszym niż zwykle śniadaniu ogłosiliśmy wysokość napiwków, jakie każdy uczestnik naszej wyprawy od nas otrzyma. Napiwki to ważna rzecz. Nie wolno ich zbagatelizować, bo stanowią główne wynagrodzenie ekipy. Z agencji dostają symboliczne pieniądze. Potem były podziękowania i występ artystyczny – dla nas. Każdy, kto wchodzi na Kilimandżaro, niejeden raz usłyszy w górach „Kilimanjaro song”.

Potem wyruszyliśmy w drogę. Po dwóch godzinach doszliśmy do bramy parku. Pierwsza rzecz, po którą sięgnęłam, była… butelka zimnej, gazowanej Pepsi. Od dawna nic nie smakowało mi lepiej.

Musieliśmy wpisać się do księgi wyjść. Nasz przewodnik odebrał dyplomy dla nas. Pojechaliśmy samochodem do Moshi, do biura agencji African Spoonbil Tours, która zorganizowała nasz trekking na Kilimandżaro. Czekał na nas właściciel firmy. Zdjęcia, podziękowania, chwile wzruszenia. Tak zakończyła się nasza siedmiodniowa wyprawa na dach Afryki, Kilimandżaro.

Galeria zdjęć z wyprawy na Kilimandżaro:

Obóz Mechame (2 935 m n.p.m.) na Kilimandżaro. © Bogna Janke
« z 19 »

+ Komentarze:

Add yours