Szlaczki i znaczki. Z miłości do języka
Wychowałam się ze słownikiem języka polskiego w ręce i pod poduszką. Poprawnością językową zaraziła mnie moja Mama.
Mama przez całe zawodowe życie wydawała książki. Była redaktorem naczelnym i dyrektorem wydawnictwa – najpierw Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Olsztynie, a potem Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Wydawała książki naukowców swojej uczelni, niekiedy spoza niej. W domu często rozmawialiśmy o jej pracy. Choć zdarzało się to rzadko, przynosiła czasem jakąś książkę do domu – w postaci maszynopisu, do korekty. Fascynowały mnie wtedy jej zasady. Mama posługiwała się systemem szlaczków, specjalnych znaczków i punktów do oznaczania błędów i poprawek. Zawijasek, pionowa kreska, podkreślenie, fala. Każdy znak miał swoje znaczenie. Maszynopis, czyli treść książki napisana na maszynie, jaką dziś znamy już tylko z filmów, po korekcie wędrował do osoby, która mozolnie nanosiła poprawki, zaklejając błędy właściwymi literkami, słowami i całymi frazami.
Poprawny język polski zawsze był w cenie. Wyróżniał osoby wykształcone, elitę. Zachwycają nas osoby urodzone przed wojną – tym, jak pięknie i poprawnie mówią i piszą po polsku. Kiedyś przywiązywano dużą wagę do jakości wykształcenia. Zainteresowane tym były obie strony procesu edukacji.
Moja Mama poprawiała w książkach nie tylko błędy ortograficzne, gramatyczne czy interpunkcyjne, ale też stylistyczne. Opowiadała nam o nich. I robi to też dziś, gdy zauważy je w tekstach napisanych przez kogoś, kogo zna, opublikowanych w Salonie24. Błędy zauważa natychmiast, ma językowy rentgen w oczach.
Taki uważny, rasowy redaktor to prawdziwy skarb dla autora. Każdy, kto pisze i przywiązuje wagę do stylu i formy, dobrze to wie. Wszystkie redaktorki w wydawnictwie Mamy to były panie z klasą. Wykształcone, kulturalne, oczytane, elokwentne.
W dzieciństwie w moim pokoju w mieszkaniu przy ulicy Dworcowej w Olsztynie miałam brązowy regał, zdobyty przez rodziców w jedynym w okolicy sklepie meblowym (w PRL trzeba było długo czekać na taką szansę). Na półeczce nad biurkiem trzymałam słowniki. Wśród nich oprawiony w jasny len trzytomowy Słownik Języka Polskiego i jasnoróżowy „Język polski na co dzień” Ewy i Feliksa Przyłubskich. Sięgałam do nich często – gdy pisałam wypracowanie do szkoły, albo z… nudów. W czasach, gdy nie było komputerów, konsoli i smartfonów, ganiało się z dzieciakami po podwórku, ciemnych piwnicach pod blokiem, okolicznych budowach, przesiadywało na trzepaku obok śmietnika, u koleżanek, czytało książki. Ja miałam dodatkowo hobby – studiowanie słowników i encyklopedii powszechnej.
Skutek był taki, że w trzeciej klasie podstawówki wygrałam olimpiadę z języka polskiego. Z językiem polskim od najmłodszych lat byłam za pan brat.
Dziś drażni mnie, gdy osoby udzielające się publiczne kaleczą język, popełniają błędy. Jest to oczywisty efekt niedouczenia, lekceważenia nauki gramatyki języka polskiego, zarówno przez rodziców, nauczycieli, ale i samych zainteresowanych. Poprawnego języka uczymy się nie tylko na lekcjach i ze słowników, ale przede wszystkim – czytając książki.
Notorycznie spotykam się z trzeszczącą jak styropian „ilością osób” czy kłującym w oczy „na codzień”. Brylują w tym niedouczeniu dziennikarze i politycy udzielający się w mediach społecznościowych. Można powiedzieć, jakie czasy, takie elity.
Mój słownik „Język polski na co dzień” z 1984 roku mam do dziś. Służył mi, odbył też szkolną służbę u mojego dorosłego już syna. W kwestii języka polskiego mamy rodzinną tradycję.