Tak wyglądał szpital polowy w Powstaniu Warszawskim


  • W tym tekście opisuję, jak działał szpital polowy zorganizowany w eleganckiej kamienicy na Powiślu
  • Stworzyłam bazę powstańczej służby zdrowia – szpitale1944.pl
  • Wydałam książkę – wspomnienia sanitariuszki szpitala polowego z Powstania Warszawskiego – możesz zamówić darmowy pdf
  • Przygotowałam wizualizację wystawy Muzeum Szpitali Polowych – zobacz ją w galerii

Ranna kobieta leży na noszach w korytarzu, tuli ośmiomiesięczną córeczkę i niespokojnym wzrokiem szuka kogoś wśród rannych. Jej syn, dziesięcioletni Tadzio leży cichutko, blady, próbuje się lekko uśmiechać. Nogę ma nogę poszarpaną w strzępy. Sześć ran, sześć sączków. Przy operacji robionej bez znieczulenia nawet nie zapłakał. Potem jest już w jednym pokoju ze swoją mamą. Cichutki i nie sprawiający kłopotu. Tyle że tak właśnie cichutko umiera w nocy z upływu krwi.

„Adela” w szpitalu na Konopczyńskiego przeżywa wiele takich dramatów. Do pracy w powstańczym szpitalu zgłosiła się 2 sierpnia z torbą sanitarną wypełnioną bandażami i lekami, którą przygotowała kilka miesięcy wcześniej na kursie dla sanitariuszek.

Gdy 1 sierpnia 1944 r. wybucha Powstanie Warszawskie, pilną potrzebą jest zorganizowanie polowej służby zdrowia. Szpitale i punkty medyczne są urządzane w opuszczonych mieszkaniach, pomieszczeniach urzędów, sklepów, magazynach i piwnicach. Wszędzie tam, gdzie jest względnie bezpiecznie.

Jednym z takich miejsc jest ulica Konopczyńskiego na Powiślu Północnym, między Tamką, Kopernika a Bartoszewicza. „Krótka uliczka Konopczyńskiego kończyła się niewielkim placem otoczonym szczelnie kilkoma kamienicami. Kamienica nr 1 była zajęta przez zwykłych lokatorów, nr 3 – przeznaczona całkowicie na szpital, pod numerem 5/7 lokowano ludność przybywającą ze spalonych domów, a pod numerem 4, gdzie kiedyś mieściła się szkoła zawodowa, przebywali bezdomni ze zburzonych kamienic oraz jeńcy wzięci do niewoli – Niemcy i volksdeutsche. Kamienice 1, 3 i 5/7 były nowoczesne, wykończone w roku 1938, pięciopiętrowe, a pod domem 5/7 mieścił się schron przeciwlotniczy sięgający dwa piętra w głąb. Cały ten zakątek był zaciszny i dawał poczucie bezpieczeństwa” – opisywała to miejsce „Adela”, Maria Zatryb-Baranowska, łączniczka i sanitariuszka AK zgrupowania „Krybar”, w książce „Uliczka powstańców”1.

Szpital polowy na Konopczyńskiego

Komendantem placówki zostaje dr Stefan Żegliński „Stefan”, „2024” – chirurg z pobliskiego szpitala dziecięcego na Kopernika. Zespół medyczny tworzą oprócz niego: dr Jan Nowicki, dr Kaczorowski (chirurg ze szpitala Św. Ducha), pielęgniarka i studentka tajnego wydziału medycznego Uniwersytetu Warszawskiego Danuta Bujalska „Danka”, studentka medycyny Eulalia Szymańska, dyplomowane pielęgniarki Michalina Karczewska „Mita”, Filomena Konarska „Fila”, Maria Zadzierska „Maria”, Janina Gajewska. Obsadę uzupełnia kilkanaście sanitariuszek, wśród nich Maria Zatryb-Baranowska „Adela”, Jadwiga Skrzydłowska, Jadwiga Skórzewska, Zofia Czajkowska „Zosia”, „Basia”, „Żmijka”, Zosia Celtówna „Iskierka”.

Kamienica przy Konopczyńskiego 3 nadaje się na szpital polowy. Wcześniej mieszkały tu niemieckie pielęgniarki, które uciekając w pośpiechu przed wybuchem Powstania zostawiły środki opatrunkowe i lekarstwa. Ranni powstańcy są lokowani w mieszkaniach, leżą w łóżkach z pościelą, którą jest regularnie wymieniana na czystą.

Szpital polowy w 1944
W powstańczym szpitalu na Konopczyńskiego 3, 1944 r.. Fot. Tadeusz Bukowski/ ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Powstańcy, cywile, jeńcy

„Trzeciego sierpnia po południu przyniesiono z kwatery „Krybara” przy Sewerynów 17-letnią łączniczkę „Marysię” (Marię Unierzyską). Odłamek bomby zdruzgotał jej nogę w kostce i groziła amputacja. Jedynie brakowi odpowiednich narzędzi chirurgicznych zawdzięczała uratowanie stopy. Nie mogąc dokonać amputacji, lekarze zmuszeni byli zapobiec gangrenie i… jakoś wyleczyli nogę. (…) Obok „Marysi z nóżką” – jak ją nazywałyśmy, była również „Marysia z pupką” – ranna mniej groźnie, lecz bardzo boleśnie, w pośladki – oczywiście także rozpryskiem bomby. Przez długie tygodnie po zabliźnieniu się ran nie mogła siadać. W ogóle rannych w pośladki było wiele osób, gdyż rozpryśnięte pociski i odłamki bomb odbijały się od chodnika i raniły od dołu” – opisuje „Adela”.

We wspomnieniach opowiada między innymi o trzydziestoletniej kobiecie z raną w brzuchu wielkości dziesięciogroszówki. „Wiedziałyśmy, że jest to rana śmiertelna. Kobieta, łączniczka AK, pozostawiła w domu czworo małych dzieci. W gorączce cały czas mówiła tylko o nich, wyrywała się z łóżka, usiłowała wstać, błagała, aby puścić ją do nich. Pozostały gdzieś w okolicach Woli. Dotarcie tam było już niemożliwe – Wola w tym czasie była już zlikwidowana. Żadna z nas nie miała odwagi powiedzieć tego rannej. Podtrzymywałyśmy w niej nadzieję, że za parę dni będzie mogła iść do dzieci. Kłamałyśmy z pełną świadomością. Po dwóch dniach kobieta zmarła. Nie chciała podać swojego nazwiska ani nawet pseudonimu”.

W szpitalu leczeni są ranni powstańcy z walk w Śródmieściu i ludność cywilna, która cierpi w wyniku ostrzału, pożarów czy zawalenia się domów. Zdarzają się też ranni jeńcy, bo powstańcy przestrzegają konwencji genewskiej, zgodnie z którą należy udzielać im pomocy medycznej. Herman Hasse, którego pojmano 4 sierpnia, gdy niemiecka pancerka wjechała w Konopczyńskiego, leży w pokoju na końcu korytarza. „Otoczono go opieką równie staranną jak naszych chłopców. Nie szczędzono lekarstw, nawet morfiny, która była przecież bezcennym skarbem. Dni mijały i Niemiec wracał do sił. Od chwili wzięcia do niewoli jako esesman był przeznaczony na rozstrzelanie. Jednak rannych nie dobija się – więc leczono go” – wspominała „Adela”. Ale pewnej nocy Niemiec, gdy tylko nabrał sił, dał nogę ze szpitala.

Operacje bez znieczulenia

Napływ rannych jest ogromny. Zapasy środków opatrunkowych i lekarstw szybko się wyczerpują, a dostaw nowych jest niewiele. W tej sytuacji środki do narkozy stosuje się już tylko przy poważnych operacjach. Inne zabiegi chirurgiczne robi się bez żadnego znieczulenia. Sanitariuszki i pielęgniarki przytrzymują pacjenta, aby podczas zabiegu nie szarpał się z bólu. Pacjenci z kolei wiedzą, że ten potworny ból jest ceną ich życia.

„Adela” wspomina swoją pierwszą operację, przy której asystowała: „Ranny miał rękę poszarpaną od łokcia do ramienia. Spod płatów skóry zwisały strzępy ciała, tłuszczu, skrzepy krwi, spośród których należało wyjąć tkwiące tam odłamki pocisku. Rana zadana przed dwoma dniami była już zaropiała, a zaduch ropy i nadgniłego ciała przyprawiał mnie o mdłości. Przyciskałam do mojego białego fartucha jego rękę – tak, aby nie mógł nią szarpać. Czułam równocześnie, jak pot z czoła ścieka mi drobnymi stróżkami, dosłownie aż do stóp, a nogi mam jak z waty.

Widocznie zbladłam, gdyż lekarz wygrzebujący pincetą odłamki z rany, raptem począł wykrzykiwać pod moim adresem taką wiązankę mocnych słów, że od razu oprzytomniałam. Gdy już mocno stanęłam na nogach, lekarz uśmiechnął się do mnie i rzekł: „Przepraszam siostro, ale musiałem uratować siostrę od zemdlenia”. Od tej pory nigdy już nie słabłam przy zabiegach, a we wrześniu, gdy brakowało nam lekarzy, sama wykonywałam zabiegi wygrzebywania z ran kawałków potrzaskanych lub próchniejących kości”.

Powstanie Warszawskie groby tymczasowe
Powstańcze groby, 1944 r. Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Powstańcze życie w kamienicy

Ponieważ w kamienicy pod trójką zaczyna brakować miejsc, pacjenci są lokowani także w sąsiedniej 5/7, dużo większej. Tam w mieszkaniach są też kwatery powstańców. „Pokój jest duży. Oprócz nas trzech kwateruje tam jeszcze jedna rodzina (…). W tej wspólnej kwaterze czuliśmy się jak rodzina, żyliśmy w prawdziwej komunie. Gdy otrzymywaliśmy żywność lub odzież, dzieliliśmy się nią zależnie od naszych potrzeb. Nie było tam „moje” – „twoje”. Wszystko było „nasze” – wspomina „Adela”, która na Konopczyńskiego mieszka z matką i trzyletnią córką.

Powstańcze władze wojskowe zarekwirowały żywność, włącznie ze słodyczami z fabryki Fuchsa i wydają je ludziom trzy razy dziennie. „Otrzymywaliśmy gorącą kawę, cukier w kostkach, suchary lub herbatniki i chleb. Na obiad gotowaną kaszę, początkowo z sosem mięsnym, potem z sokami, wreszcie samą. Gdy wybuchła epidemia czerwonki, chorzy na nią otrzymywali dodatkowo ryż i czerwone wino. Jedynie w sferze niemożliwych do spełnienia marzeń pozostawały kartofle i wszelkie jarzyny – nie było ich zupełnie”.

Uliczka Konopczyńskiego to nie tylko szpital polowy. Każdego poranka na placu przed domem kilkudziesięciu powstańców zbiera się na apel i musztrę. „Adela” z humorem wspomina, że po pieśni „Kiedy ranne” – odśpiewanej zgodnym chórem – rozpoczynały się ćwiczenia, które w innych warunkach wzbudzałyby huragany śmiechu. „Pełni zapału, ale nie mający żadnego przećwiczenia chłopcy wyczyniali dziwy. Na komendę „w prawo zwrot!” każdy obracał się w inną stronę”.

W zaułku na Konopczyńskiego mieszczą się sformowane ad hoc rozmaite powstańcze komitety. Przychodzą pogorzelcy i mieszkańcy z innych dzielnic Warszawy w poszukiwaniu schronienia. Tędy biegnie trasa z ulic Kopernika, Oboźnej i Sewerynów na Tamkę, gdzie pod numerem 45 mieści się jeden z oddziałów sztabu Armii Krajowej. Od rana do wieczora snują się grupy cywilów i powstańców, kobiet i dzieci. Dzieci całymi gromadami bawią się w słoneczne dni na placyku otoczonym barykadami.

Powstanie Warszawskie
Na dziedzińcu kamienicy przy Konopczyńskiego 5/7, 1944 r. Ze zbiorów Muzeum Powstania Warszawskiego

Radio, teatr i msza św.

Wróciło radio. Po pięciu latach milczenia na ulicach w miejscu „szczekaczek” słychać komunikaty z Londynu. „Adela” przyznaje, że sprawiają im zawód: „Mówiły one długo i szczegółowo o sytuacji na froncie zachodnim, a także o tym, że wojska sowieckie są o 50 km od Krakowa – lecz milczały jak zaklęte o froncie podwarszawskim. Rozpływały się w superlatywach nad męstwem, dzielnością, bohaterstwem powstańców i całej ludności Warszawy. Śpiewano nam co dnia „Chorał” („Z dymem pożarów…”) jak marsz żałobny nad trupem żyjącego jeszcze przecież miasta, lecz o pomocy milczano wytrwale. Ludzie – gnani co dzień z nieokreśloną nadzieją pod głośniki radiowe – odchodzili osowiali, zawiedzeni”.

Kukiełki Pod Barykadą
Przedstawienie teatru „Kukiełki Pod Barykadą” na Konopczyńskiego 5/7, 1944 r. Fot. Muzeum Powstania Warszawskiego

Ludność cywilna pomaga jak może. Kobiety gotują w kuchniach zbiorowych, piorą szpitalną bieliznę, opiekują się dziećmi, których jest bardzo wiele, w różnym wieku. Organizują im zabawy. W pierwszych dniach Powstania powstaje teatrzyk „Kukiełki pod Barykadą” i daje przedstawienia o tym, jak warszawiacy walczą z niemieckimi tygrysami (nazywano tak niemiecki pojazd opancerzony). Tekst napisali Krystyna Berwińska i Michał Dadlez, a zredagował Jan Brzechwa. Lalki uszyła Zofia Czerwosz. Przedstawienia odbywają się dwa-trzy razy dziennie w bramach i na podwórzach kamienic Powiśla.

Co niedzielę na podwórzu kamienicy przy Konopczyńskiego 5/7 ustawiany jest polowy ołtarz, przy którym księża odprawiają dwie-trzy msze święte. Księża chodzą do szpitala spowiadać rannych.

Msza św. Konopczyńskiego 5/7
Polowa msza św. na Konopczyńskiego 5/7, 1944 r. Fot. Muzeum Powstania Warszawskiego

Szpital polowy w schronie

Na przełomie sierpnia i września, gdy niemiecki ostrzał się nasila, pacjenci są przenoszeni do schronu pod kamienicą. Są tam trzy duże sale, korytarze i kilka mniejszych komórek. W jednej z nich jest prowizoryczna sala operacyjna. W innej polowa toaleta, z której nieczystości trzeba wynosić w wiadrach na powierzchnię. Aby poprawić wentylację, w jednej sali robią otwór w ścianie – na podwórze przylegającej kamienicy przy Tamce 44 (dziś w tym miejscu jest hotel). Wodę przynoszą z góry, w wiadrach. Atak Niemców na elektrownię na Powiślu odcina prąd i światło; pozostają lampy karbidowe i świece. Pacjenci są kładzeni na drewnianych, piętrowych pryczach, materacach i siennikach na podłodze.

Schron nie przypomina już szpitala, nawet tego polowego w mieszkaniach. Panuje tu półmrok, jest zaduch i brud. W powietrzu unosi się zapach ran, krwi i odchodów – wielu pacjentów ma biegunkę. Ranni majaczą w gorączce, krzyczą z bólu, jęczą, a ich cierpieniom nie można ulżyć, bo brakuje lekarstw.

Bombardowanie Powiśla

Szóstego września Niemcy przypuszczają generalny szturm na Powiśle. Schron na Konopczyńskiego szybko zapełnia się rannymi – wycofującymi się powstańcami i uciekającymi mieszkańcami. „Nie ma ich gdzie kłaść, kładziemy więc po dwoje na pryczach, a potem na podłodze obok prycz i w przejściach. Poruszamy się po salach z trudnością – nie ma gdzie postawić stopy, wszędzie leżą ranni. Niektórzy jęczą, inni proszą o wodę, której jest tak mało. W pierwszej sali leży jakaś kobieta wydobyta spod gruzów. Twarz czarna od pyłu, ubranie w strzępach, jedna ręka z poszarpaną dłonią. Wciąż podnosi tę rękę do góry, a krwawy szmat skóry i świecąca biel kości jak sztandar majaczą w mdłym blasku świecy. Kobieta nieustannie woła o wodę i każdą wypitą kroplę natychmiast zwraca. Ma wewnętrzne obrażenia, jest nie do uratowania. Jej monotonny jęk i krzyk wypełnia całą salę” – wspomina „Adela”.

Tego dnia w dom uderzają bomby zrzucane z samolotów. „Poprzez siedem pięter wznoszących się nad nami, poprzez żelazo-betonowe mury słyszymy głuchy, złowrogi warkot, narastający nieustannie. To samoloty, bombowce. Zbliżają się powoli, powoli i nagle ostry, przenikliwy gwizd pikowania, głuchy szum lecącej bomby i wszyscy mimo woli pochylają głowy. Trzask walących się murów i straszliwy pył. Schron jak gdyby uniósł się z nami w górę i opadł. Ciemność zupełna, zgasły wszystkie lampy i świece”.

Apokalipsa

Ludzie duszą się od pyłu. Za chwilę znów słychać huk, gwizd i szum. Nowe  wstrząśnienie, znów ciemność. „Przysiadam lekko na noszach, przy których stoję, gdyż obawiam się, że w ciemności nastąpię na leżącego rannego. Ranny, przy którym siadłam prosi cicho: „Siostro, proszę nachylić się”. Gdy to czynię, chwyta mnie rękami za szyję, przytula głowę do mego ramienia. Obejmuję go w pół, by podtrzymać i tak trwamy w ciemności, krztusząc się pyłem. Za chwilę znów nadlatują samoloty. Schron huśta się, jakby był na resorach, bomby walą jedna za drugą – naliczyłam ich sześć”.

„Znów zapalmy lampy i świece, które ledwie tlą się w gęstej kurzawie pyłu wypełniającego schron. Nie można oddychać. Pył wciska się w nos, w usta – dusi. Rozdajemy rannym mokre płatki gazy, którymi zasłaniają sobie usta i nos. Wracamy do naszych zajęć: opatrunki, baseny. W prowizorycznej sali operacyjnej, na stole przykrytym prześcieradłem, kona żołnierz. Jest ranny w głowę i w szyję. W chwili operacji spadają bomby, gasną lampy. Doktorzy stoją bezradni, ranny kona. Za chwilę, już spokojny, leży na noszach. Głowa owinięta skrwawionym bandażem, pochylona lekko w bok, ręce – w zawiniętych do łokcia rękawach koszuli – skrzyżowane na piersiach. Wygląda jakby spał. Wynosimy go na schody pod górę i kładziemy na materacu, na półpiętrze”.

Konopczyńskiego 5/7
Kamienica przy Konopczyńskiego 5/7 po bombardowaniu, zdj. z 1945 r. Fot. Maria Baranowska

Ewakuacja szpitala

Gdy Niemcy wchodzą na podwórze kamienicy, doktor Żegliński bierze prześcieradło z czerwonym krzyżem i wychodzi im naprzeciw. Za chwilę wchodzą do schronu. „Karabiny wycelowane w nas, na piersiach taśmy z nabojami. Nagły, okrutny skurcz serca. Więc to już, myślę. Trzymam za rękę rannego, do mnie tuli się moja córeczka Basia” – pisze „Adela”.

W szpitalu wiedzą, co Niemcy robili w innych placówkach na Powiślu i w mieście. Strzelali do leżących z broni maszynowej, wrzucali do piwnic granaty, żywych ludzi oblewali benzyną i podpalali. Księdza Józefa Snopka z Solca powiesili. Tych, którzy mogli chodzić, wyprowadzali na dwór i rozstrzeliwali. Nie respektowali międzynarodowych umów o humanitarnym traktowaniu rannych i personelu medycznego.

Tymczasem na Konopczyńskiego zgadzają się, aby szpital polowy ewakuować. Doktor Żegliński zna język niemiecki, podobno ma mocne argumenty w postaci zapasów znalezionych w magazynie alkoholi przy Tamce. W grze mają być także wartościowe monety zaszyte na czarną godzinę w ubraniach pacjentów i pielęgniarek.

Pożar kamienicy

Niemcy odchodzą, jednak uczucie ulgi nie trwa długo. Okazuje się, że dom płonie. W tej sytuacji trzeba natychmiast ewakuować rannych ze schronu, bo inaczej wszyscy się uduszą. Wynoszenie trwa długie godziny. Poruszających się o własnych siłach jest tylko kilkanaście osób, reszta leży – w gipsie, albo – ranna w brzuch, nogi, pośladki – nie może chodzić. „Na 180 rannych mamy trzy pary noszy i dwóch mężczyzn do pomocy – doktora Żeglińskiego i sanitariusza „Kubę”, a nas sanitariuszek jest dziewięć. Wynoszenie jest trudne, nosze – duże, ranni – zwłaszcza ci w gipsie – bardzo ciężcy, schody – wąskie, tak że obracając na półpiętrach musimy podnosić nosze z rannymi wysoko, ponad własną głową” – opisuje „Adela”. Wynoszą rannych do drugiej w nocy. Układają ich na kocach i siennikach przed domem, wśród gruzów. Tymczasem plac otacza morze płomieni, płoną wszystkie domy wokół.

Rano kontynuują pracę – przenoszą rannych z placyku na Konopczyńskiego przez Sewerynów i Oboźną do bocznej bramy na Uniwersytet. Trwa to dwanaście godzin. Warunki na Uniwersytecie są tragiczne, brakuje dosłownie wszystkiego. Tam Niemcy zarządzają dalszy transport – na Wolę.

Szpital polowy – muzeum

Przez wiele lat po wojnie w piwnicach na Konopczyńskiego 5/7 leżały śmieci. Dzięki wspomnieniom „Adeli” mieszkańcy poznali historię domu. Postanowili upamiętnić szpital polowy. Uprzątnęli pomieszczenia schronu, wstawili stare metalowe szpitalne łóżka, przykryli je białymi prześcieradłami z czerwonym krzyżem, a na ścianach powiesili odbitki zdjęć ze szpitali polowych, które wyszukali w archiwum Muzeum Powstania Warszawskiego. 1 sierpnia zapalają świeczki, otwierają ciężkie drzwi do schronu i zapraszają do zwiedzania.

Moja przygoda ze szpitalem na Konopczyńskiego zaczęła się podobnie – od wspomnień „Adeli”. Trwała kilka lat i dała konkretne efekty. Wspomnienia wydałam w formie książki i rozesłałam do bibliotek publicznych w całej Polsce. Stworzyłam internetowy serwis powstańczej służby zdrowia szpitale1944.pl, w którym można odnaleźć na mapie punkt sanitarny i przeczytać o ludziach, którzy nieśli pomoc. Przygotowałam koncepcję i wizualizację, jak mogłaby wyglądać ekspozycja Muzeum Szpitali Polowych w schronie pod kamienicą. Można ją obejrzeć tutaj:

Koncepcja wystawy Muzeum Szpitali Polowych ©Bogna Janke
« z 17 »

Świadkowie historii

W ramach kwerendy Muzeum Powstania Warszawskiego poświęconej powstańczej służbie zdrowia jeździliśmy z kamerą do świadków historii – sanitariuszek i pacjentów powstańczych szpitali, nagrywaliśmy ich wspomnienia. Zdążyliśmy porozmawiać między innymi ze Zdzisławem Sadowskim „Czarskim” – pacjentem szpitala na Konopczyńskiego, sanitariuszką Jadwigą Skrzydłowską-Kozłowską „Igą” i Feliksem Arakiem „Lwem”, który w sierpniu 1944 r. pomagał zorganizować ten powstańczy szpital.

W Piasecznie odnalazłam syna komendanta, Jacka Żeglińskiego. Poznałam wnuka doktora, Marcina Żeglińskiego. Marcin jest fotoreporterem tygodnika „Solidarność”. Nasze zawodowe drogi wciąż się przecinają.

Sanitariuszka ze zdjęcia

Szpital polowy
Jadwiga Skrzydłowska-Kozłowska w 1944 i 2012 r. Fot. Bogna Janke

Z powstańczego szpitala na Konopczyńskiego zachowało się tylko jedno zdjęcie – sanitariuszki stojącej na balkonie kamienicy nr 3. Podczas wizyty u Jadwigi Skrzydłowskiej-Kozłowskiej odkryliśmy, że dotychczas niezidentyfikowana sanitariuszka ze zdjęcia… siedzi właśnie przed nami! Bardzo się z panią Jadwigą polubiłyśmy. Odwiedziłam ją jeszcze kilka razy. Zabrałam na Konopczyńskiego i pokazałam schron, w którym siedemdziesiąt lat wcześniej pracowała w czasie Powstania.

Szpital polowy – artykuły


1 Maria Zatryb-Baranowska, Uliczka powstańców. Wspomnienia sanitariuszki szpitala polowego z Powstania Warszawskiego. Fundacja Warszawskie Szpitale Polowe, Warszawa 2014. Książka jest dostępna w wybranych bibliotekach publicznych w całym kraju. Zainteresowanym wysyłam pdf.