Ucieczka z łagru. Szlakiem Armii Andersa
Mówili nam, żeby zapomnieć o Polsce. Że nigdy stąd nie odejdziemy. Ucieczkę z sowieckiego piekła w 1942 r. wspomina Aleksander Modzelewski.
Aleksander Modzelewski był siostrzeńcem mojej babci, Amelii Gawinek. Urodził się w 1919 r. w miejscowości Majdan na Ukrainie. Jego rodzice to Janina i Adrian Modzelewscy. Rodzeństwo: Julia (ur. 1916), Zygmunt (ur. 1917) i Helena (ur. 1927).
W 1922 r. Modzelewscy przeprowadzili się do Polski – do Stołpców, miasta na wschodnich kresach II RP. W 1936 r. zamieszkali w osadzie Załucze, oddalonej kilkanaście kilometrów od Stołpców, nad Niemnem. Dziś te tereny należą do Białorusi.
W lutym 1940 r. Modzelewscy zostali aresztowani przez NKWD. Wywieziono ich do łagru – obozu pracy – w republice Komi na północy ZSRR. Pracowali tam przy wyrębie lasu. Pod koniec 1941 r. mogli opuścić miejsce zesłania. Umożliwił to układ Sikorski-Majski zawarty w lipcu 1941 r. między Polską a ZSRR. Modzelewscy jechali pociągami wiele tygodni przez Rosję, Kazachstan i Uzbekistan, aż dotarli do Iranu.
W Iranie polskie wojsko pod dowództwem gen. Władysława Andersa strzegło rafinerii i szkoliło się do walk. Aleksander Modzelewski służył w 10 Pułku Artylerii Ciężkiej. Uczestniczył następnie w kampanii włoskiej, w tym w bitwie pod Monte Cassino. Był celowniczym działa.
Po wojnie Oleś, jak go nazywano w rodzinie, wyjechał do Kanady, a następnie do USA. Do Polski przyjechał pierwszy raz 45 lat po zakończeniu wojny. Zmarł w 2006 r. w Clinton w stanie Michigan w USA.
Oto jego wspomnienie. Śródtytuły i zdjęcia pochodzą ode mnie.
***
Zaczęło się to we wrześniu 1939 r. Wojna wybuchła 1 września i w ciągu krótkiego czasu wojska niemieckie zalały większą część Polski. 17 września wojska Czerwonej Armii przekroczyły wschodnią granicę Polski, aby według ich propagandy zaopiekować się ludnością wschodnich terenów Polski.
My mieszkaliśmy w osadzie wojskowej w Załuczu i już 17 września po południu wojskowi sowieckiej armii byli u nas, szukali broni w domu, bo im powiedzieli na wsi, że mamy broń.
Początkowo zostawili nas w osadzie, później Lila i Marek (siostra Julia z synkiem – przyp. BJ) też zamieszkali tam z nami. Kiedyś moja matka często opowiadała o przeżyciach podczas rewolucji, którą przeżyła na Ukrainie. Straszne to były opowiadania o tym, co się wtedy działo i nigdy tego nie zapomniałem, lęk i obawa były głęboko zakorzenione w mojej pamięci.
Noc 10 lutego 1940 r.
Władze sowieckie zaczęły szykować się do masowego wysiedlenia Polaków. 10 lutego 1940 r. o godz. 4.00 ktoś dobijał się do drzwi naszego domu. Otworzyłem drzwi i zaraz zobaczyłem bagnet osadzony na karabinie, wetknięty w drzwi. Przyjechali przedstawiciele NKWD (radzieckie ministerstwo spraw wewnętrznych – przyp. BJ). Zebrali nas wszystkich w jednym pokoju. Przeszukali nasze ubrania, kazali się ubrać. Dali nam pół godziny czasu, aby przygotować się do podróży, bo nas, jako nieprzychylny element przesiedlają do Rosji. Kazali wziąć na dwa tygodnie żywności i ciepłe ubrania, bo będziemy je potrzebować.
Dali nam jedne sanie do załadowania naszych rzeczy. Na drugich saniach, z naszym koniem, jechała nasza rodzina. By ogromny mróz i głęboki śnieg. Droga była zasypana i musieliśmy ją dopiero przecierać. Obawiałem się, że mały Marek zamarznie w drodze i prosiłem oficera NKWD, aby jechał możliwie jak najprędzej. Mnie zabronili schodzić z sań i grozili, że zastrzelą, jeśli zejdę. W końcu nogi tak mi zmarzły, że zeskoczyłem z sań i powiedziałem żołnierzowi, że może strzelać, ale ja już dłużej nie mogę wytrzymać mrozu. Pozwolili mi iść koło sań. Nie wiedziałem, czy my to przeżyjemy, myślałem, że nas gdzieś pozbawią życia.
Kiedy dojechaliśmy do głównej drogi, pełno było na niej sań z ludźmi, których – tak jak nas – wieziono do stacji kolejowej w Stołpcach. Moja młodsza siostra Hala była w Stołpcach u cioci Lusi (Amelii Gawinek – przyp. BJ). Matka zatrzymała się tam, aby ją zabrać z nami.
Dworzec w Stołpcach
Na stacji kolejowej stały wagony towarowe, do których nas załadowano. Ja zostawiłem naszego konia i sanie przy stacji. Nie wiem, co się stało z koniem. Po załadowaniu naszych rzeczy do specjalnego wagonu szedłem w kierunku wagonu, gdzie była moja rodzina. Sowiecki żołnierz, który nas pilnował, zatrzymał mnie, zagrodził drogę karabinem, na którym był osadzony długi bagnet i nie chciał przepuścić. „Ty kuda idziosz?” Kiedy mu wyjaśniłem sytuację, to pokiwał tylko głową. Wiedział dobrze, co nas czekało.
Ja może mógłbym uciec, ale nie chciałem zostawić rodziny i może by mnie później złapali i byłoby jeszcze gorzej. Jedna młoda kobieta, koleżanka Lili z gimnazjum, tak się przejęła tym wysiedleniem, że dostała coś w rodzaju pomieszania zmysłów i chodziła koło wagonów prawie nago, choć był silny mróz. Zabrali ją do szpitala W Mińsku i po roku dołączyła do swojej matki, która była z nami w osiedlu. Ona nazywała się Jadzia Parchimowiczówna.
Ludzie w wagonach zaczęli jeść zapasy, które przywieźli z domu. Jedli bez umiarkowania i zaczęli chorować na żołądki. Ja zabiłem indyka w Załuczu i potem nasza babcia Pankiewiczowa upiekła go i przyniosła do wagonu w Stołpcach. Jedząc oszczędnie starczył nam na jakiś czas.
Trzymali nas tydzień w Stołpcach, aby uzupełnić transport. W wagonach umieścili dużo rodzin. Spaliśmy na piętrowych pryczach z desek. Do załatwiania potrzeb naturalnych była wycięta dziura w ścianie wagonu, z korytkiem. Ludzie początkowo wstydzili się używać tego urządzenia. Potem zawiesiliśmy koc, ale po kilku dniach wszystko zamarzło i było nie do użytku. Nasze potrzeby załatwialiśmy na dworze koło wagonów.
Lila co dzień narzekała do komendanta transportu, że nie mogą jej wywozić. Po paru dniach wypuścili ją z Markiem bez żadnych rzeczy, tylko w tym ubraniu, które mieli na sobie. (Wspomnienia Julii Szymanowskiej z wywózki ze Stołpców – przyp. BJ)
Tydzień, dwie noce i jeden dzień
Po załadowaniu transportu pociąg ruszył na wschód. Polska strażnica na granicy z ZSRR w Kołosowie była ostrzelana z karabinów maszynowych. Jadąc w głąb Rosji, pociąg zatrzymywał się na większych stacjach, gdzie pod nadzorem żołnierza szliśmy z wiadrami po wodę. Na jednej stacji usłyszałem, jak ludzie mówili, że w pociągu wiozą „carow z Białorusi”.
Po tygodniu wysadzili nas w polu koło linii kolejowej w Wołogockiej obłasti. Czekali na nas kołchoźnicy z końmi i saniami, którymi mieli zawieźć nas do lasu, gdzie mieliśmy pracować i mieszkać. Kradli, co mogli. Zginęło nam dużo rzeczy z kuferka, w którym rozbili zamek. Porozrzucali rodzinne zdjęcia, część z nich zginęła.
Droga, którą jechaliśmy, prowadziła korytem rzeki. Nie pamiętam jej nazwy, ale była to duża rzeka. Chciałem napić się wody i zobaczyłem otwór w lodzie. Zrobiłem kilka kroków, lód się załamał i jedna noga wpadła po kolano do wody. Zaraz zamarzł but i ubranie. Potem, kiedy nawet mógłbym jechać na saniach, nie jechałem, bo bałem się, że noga zamarznie.
Droga była szeroka tylko na jednego konia i jedne sanie. Mój ojciec spadł z sań, kiedy jechały pod górkę. Zobaczyłem puste sanie. Kołchoźnik nawet nie wiedział, co się stało. Zatrzymałem sanie i pomogłem ojcu usiąść. Ojciec zgubił ciepłą burkę, kiedy spadł. Potem znalazłem ją na innych saniach i ludzie mi ją oddali.
Szliśmy dwie noce i jeden dzień.
Baraki
W osiedlu, do którego nas przywieźli (starsi, kobiety i dzieci jechały na saniach, młodsi szli na piechotę) umieścili nas w barakach. Tak dużo ludzi było w jednej sali, że w nocy nie można było obrócić się na drugi bok, bez podnoszenia się z posłania. Spaliśmy jak sardynki w puszcie, na pryczach z desek.
Na drugi dzień zebrali nas i ogłosili, ze wszyscy musimy iść do pracy w lesie, z wyjątkiem dzieci i starszych ludzi. Kto nie pracuje, nie będzie jadł. Takie było zarządzenie.
Byliśmy tam miesiąc. Potem znów załadowali nas na sanie, to znaczy prawie połowę ludzi i przewieźli do innego osiedla.
Naszą rodzinę wiozła młoda dziewczyna. Miejscowi byli dobrzy dla nas. Jechaliśmy dwa dni i nocowaliśmy w wiosce u rodziny tej dziewczyny. Przejeżdżaliśmy długi czas przez spalony las. Ludzkie osiedla były tam bardzo rzadko, a wszyscy mieszkańcy należeli do kołchozów.
Specposiołek
Adres osiedla, gdzie nas przywieźli, to: Wołogockaja obłast, wożeckij rejon, jawieńskij spec posiołok, 21 kwartał.
W nowym osiedlu wszyscy musieli iść do pracy. Początkowo pracowałem przy ścinaniu drzew, później przy ładowaniu ich na kolejkę. Matka też musiała pracować w lesie, ścinać gałęzie i palić je w ogniu.
Śnieg był bardzo głęboki i trudno było się poruszać. Do lasu z osiedla była tylko jedna ścieżka, którą ludzie szli gęsiego, bo śnieg był głęboki aż do ramion. W lecie ścieżka była błotnista i na mokrych miejscach leżały belki – kładki, po których przechodziliśmy. Matka po ukończeniu 50 lat nie musiała pracować w lesie. Dali jej prace na osiedlu przy mieszaniu gliny do wyrobu cegieł. Była to ciężka praca, ale przynajmniej nie musiała codziennie chodzić daleko do lasu.
Życie nasze w lesie było bardzo trudne. Młodzi znosili te warunki lepiej niż starsi i dzieci.
Na nowym osiedlu rodziny dostały malutkie przegródki (komórki) w barakach. Ściany były z desek, a w szparach było pełno pluskiew, które po zgaszeniu lampy wyłaziły i tak gryzły, że po prostu nie można było spać.
Kolejka
To osiedle było około 30 km od linii klejowej. Jedynym połączeniem ze światem była kolejka, która posuwała się po jednej szynie położonej na belkach ułożonych na wysokich słupach wkopanych w ziemię co kilkanaście metrów. Kolejka ta szła od stacji kolejowej w głąb lasu, gdzie ładowali kloce na wagoniki. Musiały być zrównoważone po obu stronach.
Część ludzi ścinała drzewa, inni ściągali drzewa końmi do wąskotorowej kolejki. Tam ładowali na wózki i dowozili do wiszącej kolejki, którą dowozili do stacji kolejowej.
Początkowo sprawa żywności była dosyć możliwa. Ludzie przywieźli z Polski dużo zboża i mąki i nie wykupywali w sklepiku chleba, który im przysługiwał, a kto chciał, mógł kupić go więcej. W restauracji zwanej „Stołowaja” też można było kupić jedzenie, o ile ktoś miał pieniądze. Płacili nam za pracę, ale było to niedużo. Pracowaliśmy na akord.
Cały czas byliśmy pod nadzorem NKWD i policjant szedł z nami do lasu. W nocy przychodzili do baraków i liczyli ludzi, czy nikt nie uciekł. Ucieczka byłaby niemożliwa, bo nigdzie nie sprzedaliby jedzenia i donieśliby na policję, gdyby ktoś obcy starał się cos kupić. Las był pełen ogromnych komarów, bardzo dokuczliwych, które napadały chmarami na ludzi i nawet gryzły przez dziurki na sznurowadła w butach. Takich ogromnych komarów nigdzie nie widziałem, prócz tamtych lasów.
Pracowaliśmy 12 godzin dziennie, a co 10 dni zmienialiśmy godziny pracy z dnia na noc lub odwrotnie i wtedy pracowaliśmy 8 godzin bez przerwy. Praca przy ładowaniu drzewa na kolejkę trwała 24 godziny na dobę. Ja pracowałem przy ładowaniu i spałem w baraku dla robotników. Jedna zmiana pracowała, a druga spała – tak, że jedno łóżko miało dwoje ludzi i zawsze było zajęte.
Pękające drzewa
Zima była ostra. Nieraz był taki mróz, że drzewa od niego pękały i trzaskały jak wystrzały z armaty. Nieraz kolejka nie mogła dojechać do lasu, bo motor zamarzł w drodze, a my siedzieliśmy w lesie czekając na nią. Dużo było suchego drzewa, więc rozpalaliśmy ognisko na śniegu. Śnieg się topił od ognia i po pewnym czasie ogień był jakby w studni. Przy ogniu ubranie parowało od gorąca z przodu, a po plecach przechodził taki mróz, jakby ktoś nasypał kostek lodowych. Trzeba było ciągle odwracać się, by ogrzać plecy i piersi.
Do jedzenia braliśmy tylko chleb, nic innego nie było. Zamarzał na cegłę i trzeba było skrobać zębami, aby zjeść. Kiedy w końcu przyszła wiosna, śnieg szybko się topił, rzeki wzbierały i przyroda szybko budziła się do życia. Nieraz, idąc do pracy wieczorem, na brzozach były tylko pączki, a rano już zielone listki. Tam, na północy, przez parę miesięcy w lecie nigdy nie było ciemno, tak zwane „biełyje noczy” (białe noce). To pozwalało roślinności rozwijać się w szybkim tempie i pomimo krótkiego lata jagody szybko rosły i dojrzewały. Byłą ogromna ilość malin i borówek. Gdyby był cukier, można byłoby zrobić dużo przetworów na cały rok. My w ciągu dwóch lat mogliśmy kupić parę razy kilka małych kostek cukru.
Choroby
Z braku owoców i witamin ludzie chorowali na szkorbut i cyngę. Szkorbut powoduje utratę zębów, a cynga rany w nogach i ciele, które nie chcą się goić, a po wyleczeniu zostawiają ogromne blizny. W obozach dla więźniów politycznych, których było w pobliżu kilka, ludzie gotowali młode igły sosnowe i pili ten gorzki wywar. To zabiegało tym chorobom.
My, choć sami nie wierzyliśmy, że uda nam się kiedyś wyjechać z tego obozu, to mówiliśmy ludziom, którzy tam mieszkali, że długo tam nie będziemy.
Ukraińcy
Przez pierwszy rok nie wolno nam było spotykać się i rozmawiać z miejscową ludnością. Niedaleko było osiedle ukraińskie. Ludzi wysiedlono tam w latach 30-tych. Oni nam mówili, że mamy dobre warunki, bo są baraki do spania. Ich wrzucili do lasu bez żadnych budynków. Musieli sami budować. Umierali masowo, a chowali ich we wspólnych grobach. Jeden Ukrainiec mówił, że pochował żonę rano i zaraz musiał iść do lasu do pracy, bo inaczej nie dostałby przydziału chleba na ten dzień.
Jeden Ukrainiec, który był murarzem i budował piece na naszym osiedlu, doniósł do NKWD, że ja chcę uciekać, bo jemu też powiedziałem, że długo tu nie będę. Pilnowali mnie szczególnie, więcej od innych.
Mój ojciec zmarł w Wigilię Bożego Narodzenia w 1941 r. Byłem przy nim, bo miałem wypadek przy pracy. Rozwalił nam się wagonik, który ładowaliśmy i drzewo potłukło mi nogę tak, że spuchła i nie mogłem pracować. Moja matka i siostra pracowały wtedy w przychodni, to znaczy w izbie dla chorych. Tam nie było opieki lekarskiej, ani odpowiedniego odżywiania. Ojciec chorował na raka gardła i nie mógł przełykać pożywienia. W Polsce matka przygotowała mu zupy i płynne dania, a w lesie nie było takiej możliwości. Pochowaliśmy go w Boże Narodzenie.
Chleb
Drugi rok naszego pobytu był coraz trudniejszy. Ograniczono ilość chleba do 1 kg dla pracujących i pół kilogramach dla tych, którzy nie pracowali. Jeden kilogram chleba to wydaje się dużo, ale kiedy to było wszystko, co było do jedzenia, to było niewystarczająco i człowiek zjadał ten chleb oczami, zanim dostał do ręki. Czasem była zupa grzybowa, w której pływał jeden grzybek, kilka krupek jakiejś kaszy i parę kropli oleju zamiast tłuszczu. Nieraz myślałem, że byłoby dobrze mieć to, czym karmiliśmy świnie i drób w gospodarstwie, gotowane kartofle i mąkę. Dopiero by człowiek miał ucztę i mógł najeść się do syta.
Nieraz chleb tak pachniał, choć nie było go nigdzie w pobliżu. Zdawało się, że jest gdzieś świeży, pachnący, prosto z pieca, taki jak babcia Pankiewiczowa albo matka piekły w Załuczu. Do dziś bardzo lubię chleb i dużo go spożywam.
Nasi opiekunowie z NKWD stale mówili, żeby zapomnieć o Polsce, że nigdy stąd nie odejdziemy. Jedyną drogę, jaką będziemy znać, to z baraków do lasu i z powrotem.
Ale pewnego dnia zebrali nas w jednej sali i powiedzieli, że jesteśmy wolni. Że jakiś generał Sikorski z Londynu organizuje polskie oddziały wojskowe w Rosji do walki z Niemcami. I że możemy wstąpić do polskiej armii lub do Armii Czerwonej, bo to nie robi różnicy. Chciałem zaraz jechać szukać tego wojska, ale matka nie chciała ruszać się w podróż, bo wiedziała, że będzie trudna. W końcu, gdy ja postanowiłem jechać, matka nie chciała zostać sama.
Wolność
1 stycznia 1942 r. wyruszyliśmy piechotą do stacji kolejowej odległej o 30 km. Nasze rzeczy ciągnąłem na sankach, które zrobiłem z desek. Wyszła nas spora grupa ludzi. Niektórzy doszli do stacji tego samego dnia. My nocowaliśmy po drodze we wsi, około 10 km od stacji. Matka z trudem znalazła rodzinę we wsi, która pozwoliła nam spać na podłodze w ich domu. Na drugi dzień doszliśmy do stacji i dołączyliśmy do naszej grupy, która już tam była.
Przez kilka dni nie mogliśmy się dostać na pociąg. Każdy wagon pasażerski miał przewodniczkę i wszystkie mówiły, że nie ma miejsca. Mówiły, że miejsce jest w końcu pociągu. Tam nas tez nie chcieli wpuścić i mówili, że miejsce jest na początku pociągu. Pociąg ruszał, a my zostawaliśmy na stacji.
W końcu poszliśmy do naczelnika stacji i on obiecał nam, że załaduje nas na następny pociąg. Przewodniczki znów nie chciały nas wpuścić, ale naczelnik powiedział im, że pociąg nie ruszy ze stacji, zanim m wszyscy nie załadujemy się. Kazał nam siłą pchać się do wagonów. I tak zrobiliśmy. Wrzuciliśmy nasze rzeczy i tobołki do wagonu. Kiedy już wszedłem do wagonu, pytałem matkę, gdzie jest Hala. Okazało się, ze Hala stała przy wagonie, a rosyjska przewodniczka stała rozkraczona z rozkrzyżowanymi rękami w drzwiach i nie chciała jej wpuścić do wagonu. Złapałem tę kobietę za kołnierz i szarpnąłem, pomogłem siostrze wejść do wagonu. Rosjanka narobiła okropnego wrzasku, że Polaki to bandyci i złodzieje. Nie zwracałem na to uwagi i pociąg ruszył w drogę.
Wołogda
Było trochę Polaków, którzy jechali z dalszych stron północnego kraju. Niektórzy mieli kożuchy, które były tak zawszone, że gdyby położyć je na podłodze, to same by się poruszały. Naturalnie w tak ciasnym wagonie wkrótce wszyscy zaczęli się drapać.
Po dwustu kilometrach przyjechaliśmy do dużego miasta – Wołogdy. Tam wysiedliśmy i po paru dniach oczekiwania na stacji wsiedliśmy do towarowych wagonów (bydlęcych). Było nas około 80 osób – grupa Polaków z osiedla i Rosjanie. Niektórzy byli w okropnym stanie. Wielu z nich umarło w drodze.
Z jedzeniem było trudno. Po codzienny przydział chleba trzeba było stać w kolejkach i wciąż szukać, gdzie sprzedawali chleb. Po sprawdzeniu tymczasowych dokumentów, które wydawało NKWD można było kupić chleb na tyle osób, ile było w dokumencie. Czasem na niektórych stacjach można było kupić jakąś zupę i dlatego ludzie szli z wiadrami do stacji – z nadzieją, że może będzie zupa. Każdy miał też worek na chleb.
Ja zawsze kupowałem worek na chleb dla naszej rodziny i jeszcze jednej kobiety z mała córką w wieku około 10 lat. Ja i jedna młoda dziewczyna zawsze sobie pomagaliśmy. Jeżeli ona była bliżej w kolejce, to dawałem jej wszystkie dokumenty i ona kupowała na cała naszą grupkę. Jeśli ja byłem bliżej okienka, to ja kupowałem. Zawsze trzeba było uważać, żeby pociąg nie odszedł. Nigdy nie było wiadomo, jak długo pociąg będzie stał na stacji.
Ostatni wagon
Dużo ludzi w wagonach chorowało i umierało. Nieraz kiedy pociąg ruszał po krótkim postoju, na śniegu zostawało dużo trupów, które wyrzucano z wagonów. Byli nie tylko starzy ludzie, ale też młodzi ludzie w sile wieku. Głód i choroby powodowały śmierć. Rodziny nie chciały wyrzucać zwłok na śnieg. Układali ciała na schodkach ostatniego wagonu. Na niektórych stacjach zabierali tych zmarłych i składali zamarzniętych w magazynach.
W naszym wagonie jechała rosyjska kobieta z trojgiem dzieci. Dwie córki i syn. Jechali szukać ojca i męża, który był wysłany z fabryką z Leningradu za Ural, bo Niemcy byli już blisko i potem okrążyli Leningrad. Ta kobieta zmarła w wagonie, leżała koło mnie na podłodze. Ja też byłem chory, ale prędko wyzdrowiałem. Jej starsza córka miała 16-17 lat i tak polubiła nasza mamę, że chciała z nami jechać – tam, gzie my jechaliśmy.
Warunki higieniczne w wagonach i koło wagonów były bardzo złe. Tysiące ludzi podróżowało w Rosji podczas wojny, a także ciągle szły transporty z wojskiem. Ludzie spali w budynkach stacyjnych. Swoje potrzeby załatwiali na dworze koło torów. W zimie to zamarzało, ale na wiosnę to trudno było tam przejść.
Na jednej stacji widziałem, jak przewozili jeńców niemieckich i ładowali ich do nieogrzewanych towarowych wagonów. Oni nie mieli zimowych ubrań. Byli wyczerpani i osłabieni. Nim naładowali transport, napełnili jeden wagon zmarłymi jeńcami. Jeden z jeńców był tak słaby, że upadł na śnieg. Wartownik zaczął go kopać i kazał wstać. On nie mógł i chcąc się ratować, powiedział po niemiecku, że jest komunistą. Wartownik znowu go kopnął i powiedział, że skoro chciał zapoznać „ruskoj zimy”, to teraz ma okazję. W końcu przyszłą sanitariuszka i pomogła mu wstać. Wsadzili go do wagonu, ale na pewno długo już nie pożył.
Postoje
Nasz pociąg jechał przeważnie nocami, bo w dzień miały pierwszeństwo transporty wojskowe załadowane sprzętem wojskowym i ogromną liczbą rannych z frontu. Nieraz po parę dni staliśmy na bocznej linii i trudno było dostać co do jedzenia. Kto miał coś z ubrania do wymiany z miejscowymi, to miał trochę lepiej, bo pieniądze nie miały żadnej wartości i nic za nie do jedzenia nie można było kupić. Za bochenek chleba, który po oficjalnej cenie kosztował parę rubli, ludzie płacili po 100 i więcej. W naszym wagonie był mały piecyk do ogrzewania. Często musieliśmy na stacjach kraść węgiel, bo inaczej ludzie by zamarzli. W naszej grupie było kilku młodych i razem jakoś to organizowaliśmy.
Pewnego wieczoru nasz pociąg zatrzymał się na jednej stacji, ale dosyć daleko do budynków. Ludzie zaraz wyskakiwali z wagonów i szli do stacji z wiadrami i workami, aby coś dostać do jedzenia. Ja miałem jakieś złe przeczucie i nie chciałem iść. Nigdy nie było wiadomo, jak długo pociąg będzie stał. W końcu zdecydowałem się też iść. Kiedy wszedłem na stację, nasz pociąg zaczął ruszać, a na linię przy stacji wchodził drugi pociąg.
Zdążyłem krzyknąć do ludzi, że pociąg odchodzi i biegłem w stronę pociągu. Z trudem przedostałem się między wagonami pociągu, który zagrodził mi drogę. Kiedy dobiegłem do naszego pociągu, poruszał się już prędko. Gdybym czekał na ostatni wagon ze schodkami, nie mógłbym już złapać, bo jechałby za prędko. Z trudem dostałem się na otwarty wagon i mało nie zamarzłem na nim, zanim pociąg się zatrzymał.
Wszyscy płakali
Był w tym wagonie jakiś Rosjanin. Też marzł i przeklinał cały świat, wojnę i władze. Jeszcze tylko jeden chłopak zdążył złapać pociąg. Jak tylko pociąg się zatrzymał, zeskoczyłem i szedłem naprzód do naszego wagonu. Kiedy doszedłem, ręce miałem skostniał z zimna i nie mogłem otworzyć drzwi. Zastukałem i ludzie z wagonu otworzyli i mnie wciągnęli do środka. Prawie z każdej rodziny ktoś został na poprzedniej stacji i wszyscy płakali, bo zostali przeważnie młodzi, którzy zawsze starali się o żywność.
Moja matka rzadko wychodziła z wagonu, bo był wysoki i bez pomocy nie mogła wejść z powrotem. Ci ludzie, którzy zostali na poprzedniej stacji, doszli do nas następnego dnia, bo pociąg po przejechaniu kilkunastu kilometrów stał całą noc i dzień.
Wszy
Dużo głodu i niedoli przeżyliśmy podczas tej podróży. Wszy nas gryzły. Było ich tyle, że łaziły po ubraniu i trudno było się ich pozbyć. Była to duga i uciążliwa podróż, dokuczał chłód, głód i robactwo, które mnożyło się w ciasnocie wagonu i braku warunków higienicznych. Cały kraj był zawszony.
Po miesiącu podróży zatrzymali nasz pociąg na jednej stacji i wszyscy poszliśmy do łaźni, a ubranie do dezynfekcji. Parą starali się zabić wszy. Trochę to pomogło, ale nie całkowicie. Ta łaźnia była w wagonach kolejowych obsługiwana przez kobiety, które też przyjmowały ubrania do dezynfekcji. Nie było tam żadnego wstydu i nikt nie zwracał uwagi na inną płeć. Było to całkiem normalne w Rosji.
Na jednej stacji nasz pociąg się zatrzymał i z sąsiedniego wagonu wyszła młoda dziewczyna. Kiedy chciała wrócić do wagonu, ludzie nie chcieli jej wpuścić i odpychali od drzwi. Byłą chora i słaba i nie mogła dać sobie rady. Kilku ludzi z naszego wagonu po sprzeczce z tamtymi pomogło jej wejść do wagonu. Następnego dnia, gdy pociąg się zatrzymał, widziałem, jak jeden człowiek ściągnął ją z półki w wagonie długim drutem. Już nie żyła i zostawili ją na śniegu.
Walka o życie
Na jednym z przystanków szedłem koło wagonów. Młoda Rosjanka z opaską Czerwonego Krzyża na rękawie poprosiła mnie, żeby jej pomóc zdjąć sanki z wagonu. Na sankach leżał zmarły. Pomogłem jej to zrobić i natychmiast zdjąłem rękawice i zostawiłem na śniegu, choć były mi bardzo potrzebne. Ten zmarły wyglądał strasznie i bałem się, żeby nie przynieść jakiejś zakaźnej choroby do naszego wagonu.
W niektórych wagonach prawie wszyscy ludzie byli chorzy i tak osłabieni, że nikt nawet nie mógł pójść po wodę. W warunkach, które tam były, ludzie zatracili ludzką naturę i chęć pomocy bliźnim, bo tylko myśleli o sobie i walczyli o przetrwanie. Instynkt samozachowawczy był silniejszy niż miłość i chęć pomocy innym. Zdarzały się rabunki, kradzież, a nawet zabójstwa.
Dużo jedzenia
Na jednej stacji dowiedzieliśmy się, że w magazynie można dostać żywność dla tych ludzi, którzy jadą do wojska. Kiedy tam poszliśmy, to rzeczywiście dali nam dosyć dużo żywności. Bardzo dobry chleb i konserwową zupę. Kręciło się tam dużo ludzi i chcieli, żeby im dać lub sprzedać żywność. Gdyby nas nie była duża grupa, to by na pewno nas ograbili, zabrali wszystko. Ja zgubiłem się w drodze do wagonu i aresztował mnie policjant, bo nie chciał uwierzyć, ze tę żywność dostaliśmy legalnie. Mówił, że to ukradłem. Dobrze, że szukali mnie ludzie z wagonu i wytłumaczyli sytuację.
Karaszki
Brakowało tytoniu. Na jednej stacji kupiliśmy malutką szklaneczkę tytoniu. Były to tzw. karaszki, krajane żyłki i łodygi tytoniu. Po powrocie do wagonu chowaliśmy się, aby zapalić papierosa, ale jak ludzie poczuli dym tytoniowy, to nie mogliśmy sami wypalić tych papierosów. Każdy palacz chciał choć parę razy pociągnąć.
Pewnego razu staliśmy na stacji 3 dni, bo była burza śnieżna, tzw. buran. Zasypało linie kolejowe i nic się nie poruszało, nim nie oczyścili śniegu. Nic tam nie można było dostać do jedzenia. Ja i jeden znajomy wyruszyliśmy do wsi, około 5 km od stacji, aby wymienić ubranie na jedzenie. Było tak zimno i wiał tak silny wiatr, że co parę kroków trzeba było odwracać się plecami do wiatru, aby złapać oddech.
Kurtka za mąkę
Wstąpiłem do pierwszej chaty we wsi. Mieszkała tam rodzina, którą 10 lat wcześniej wysiedlono z Ukrainy. Gospodyni dała nam po dużej kromce dobrego chleba i kwaszonej kapusty. Mój znajomy poszedł do innego domu. Miał do wymiany swój kożuch. Ja wymieniłem kurtkę na kaszę i pszenną mąkę i jeszcze dali mi do worka ogromny bochen chleba. Nakarmili mnie ciepłą kaszą z mlekiem. Wracałem zadowolony do stacji. Wiatr mnie popychał mnie w plecy i po powrocie matka piekła placki na piecyku i było co jeść.
Na jednej stacji w Kazachstanie była ogromna sterta pszenicy rozsypana na ziemi. Gdyby kogoś złapali biorącego tę pszenicę, to by za to groziło więzienie, co najmniej 5 lat przymusowej pracy.
Kiedy przejeżdżaliśmy przez pustynny kraj w okolicy jeziora Aralskiego, to ludzie na stacjach nie dawali nam nabrać wody ze studni, bo tam było mało wody. Dowozili cysternami kolejowymi i zlewali do studni.
Przejeżdżaliśmy przez Taszkient, ale nie pozwolili nam wyjść tam z wagonów, bo panowała epidemia tyfusu.
Pani Modzelewskaja
Teraz o tej rodzinie rosyjskiej, która jechała z nami w wagonie, szukając ojca i męża. o śmierci matki dzieci przylgnęły do mojej matki. Najstarsza dziewczynka nazywała ją pani Modzelewskaja i chciała z nami jechać tam, gdzie my jechaliśmy. Na jednej stacji te dzieci znalazły swojego ojca i pomogliśmy im przenieść ich rzeczy. I zostały z ojcem. Miały te dzieci szczęście w nieszczęściu, bo choć straciły matkę, to udało im się odnaleźć ojca. A było tyle rodzin, które się porozdzielały i nie odnalazły. Cieszyliśmy się, że udało się tym dzieciom połączyć z ojcem.
Z Wołogdy jechaliśmy przez miasta: Gorkij, Kujbyszew, Orenburg (Czkałow), Swierdłowsk, Czelabińsk, Magnitorisk, Oktubińsk, Aralsk, Kizyl Orda, Taszkient, Samarkandę aż do Buchary, gdzie wysiedliśmy z wagonów. Z Buchary znów pociągiem przewieźli nas do miasteczka Kitab. Tam już została matka z siostrą. Zamieszkałą u Uzbeków w malutkim pokoiku w domu z gliny.
Ja wstąpiłem do polskiej armii i wysłano nas do miasta Szachriaab (nie wiem, czy to jest poprawna nazwa). Stamtąd po paru tygodniach pociągiem wyjechaliśmy do Krasnowodzka (portowe miasto na Morzu Kaspijskim) i okrętem przez Morze Kaspijskie do Pahlewi w Iranie, a stamtąd ciężarówkami przez góry przewieźli nas do Teheranu. Z Teheranu pociągiem, a potem okrętem przybyliśmy do Egiptu, a potem do Palestyny (dzisiejszy Izrael).
Śmierć siostry
W Teheranie spotkałem matkę i siostrę w obozie dla cywilnej ludności. Byłem z nimi parę razy tylko i potem wyjechałem. Matka została w Teheranie z siostrą. Siostra zmarła w Teheranie i tam jest pochowana na polskim cmentarzu. Mój brat Zygmuś kiedyś był służbowo w Teheranie i zrobił zdjęcia grobu.
Matka spędziła lata wojenne w Ugandzie i po wojnie wróciła do Polski. Ja po długiej wędrówce i udziale w wojnie wyjechałem do Kanady, a potem do USA. Po 45 latach odwiedziłem Polskę, gdzie spotkałem się z siostrą i bratem i poznałem młodych członków rodziny.
***
Wspomnienia Aleksandra Modzelewskiego ukazały się pierwotnie w 2008 r. w czasopiśmie naukowym Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie „Echa przeszłości” – ze wstępem Wiesława Gawinka, mojego ojca.
© Tekst jest chroniony prawem autorskim.